wtorek, 29 października 2013

Ładne kwiatki

Uwielbiam skanseny. Uwielbiam lato w środku jesieni i niedzielne wycieczki. Mogłabym nawet napisać, że uwielbiam mojego Męża za organizowanie takich wycieczek, gdyby zdażały się nieco częściej. Nie wiem, czy to już starość, ale coraz bardziej cieszą mnie spacery w otoczeniu przyrody, zaglądanie do starych domów, a już szczególnie do starych szkół. Tak, szkoły to coś, co też uwielbiam. Niestety, jakoś bez wzajemności. Uwielbiam, kiedy płaszcz wcale się nie przydaje, a właściwie i sweterka, i legginsów można by się też pozbyć. Tak, to był zdecydowanie udany weekend. 



Może tego nie widać :), ale dziewczęce, kolorowe sukienki, szczególnie te sztuczne, którym prasowanie w niczym nie pomoże, też uwielbiam. I warkocze. I wianki, nawet plastikowe. I duże torby, takie na aparat, przekąskę, mapę i zeszyt z inspiracjami. I kolorowe paznokcie. I trzewiki. Mam nawet obiecane takie prawdziwe, ze stroju ludowego. Może kiedyś się uda.










czwartek, 24 października 2013

Spod chmury kapelusza

Z życia wzięte. Wczoraj mój Mąż został magistrem. Czekaliśmy na to wydarzenie bardzo długo. Dla mnie jest to oczywiście okazja, którą należałoby uczcić, Mąż w ogóle zwolennikiem świętowania nie jest. Niechcący wyszło na moje. Postanowiłam zrobić mu niespodziankę. Już dawno wymyśliłam sobie strój, pozostało tylko liczyć na odpowiednią pogodę, no i na to, że w wybraną sukienkę się zmieszczę. Sukienka, jak podejrzewałam, mogła się Mężowi spodobać. Kupiłam ją niedawno i na tę właśnie okazję zachowałam. Chciałam też założyć bolerko Mężowi znane i podobające się. Obie rzeczy granatowe w białe groszki, taka ze mnie Magda M. :) Do tego granatowe rajstopy (liczyłam na to, że nie znajdują się właśnie wśród rzeczy do prania) i granatowe buty na znośnym obcasie. I cóż się okazuje? Pogoda piękna, idealna, wręcz gorąco, z rajstop mogłabym zrezygnować, ale lepiej nie, bo nie wiadomo, o której wrócimy. Sukienka leży idealnie, jak na mnie szyta, zdecydowanie dobry zakup. I chyba faktycznie się spodoba. Rajstopy są, buty wygodne. Do tego delikatna biżuteria, żadnych opasek, bo Mąż nie lubi i chyba wstyd mu pokazać się ze mną w opasce. Perfumy od niego, makijaż na miarę moich możliwości, ale chyba dosyć udany, wyglądałam jak człowiek :) Po drodze okazało się, że tusz do rzęs się skończył, zapasowy wysechł w oczekiwaniu na użycie, na szczęście znalazł się jakiś trzeci. Byłam gotowa. Jeszcze tylko płaszcz do ręki, książka do torebki i kapelusz na głowę. No dobra, z tym kapeluszem pewnie przegięłam, ale co tam. Pasuje? Pasuje! Wychodzę. Poradziłam sobie nawet z komunikacją miejską, z której generalnie nie korzystam, nie było żadnych opóźnień. Poczekałam sobie pod Męża biurem 40 minut, ale niespodzianka się udała. Poszliśmy na obiad/kolację. Coś tam usłyszałam, że sukienka ładna, że bolerko ok. No wiem, właśnie dlatego je wybrałam, ale w końcu mojej zasługi w tym, że ładne, żadnej nie ma. Wracamy do domu. Aż się wierzyć nie chce, ale jedyne, co usłyszałam na temat mojego wyglądu (czy właściwie całości mnie), to że śmierdzą mi włosy. No wiecie, nie wprost, tylko, że taki krakowski zapach. Czyli smród z tych wszystkich pieców, który uwielbia osiadać na włosach i ciuchach. Fakt, nie pachniały najpiękniej. Ale naprawdę? Tylko tyle? 










Z uwagi na okoliczności, zdjęć oczywiście żadnych nie ma. A żałujcie :) Na pocieszenie strój z soboty.


środa, 23 października 2013

Sezon domowy

Zaczęłam się dzisiaj cieszyć, że regulaminu na stronie Polskich Szaf nie da się otworzyć, w związku z czym nie mam możliwości wysłania swojego zgłoszenia. A może w ogóle nowe blogi nie są już przyjmowane? W każdym razie, gdybym była szafiarką, musiałabym spalić się ze wstydu. Jesień w pełni, pogoda właściwie letnia, a ja prezentuję zdjęcia zrobione w domu. Tego, co byłoby normalne jeszcze 5 lat temu, w dzisiejszych czasach już nie wypada robić. Na dodatek mieszkanie takie zwyczajne, raczej nie do pokazania w dziale lajfstajlu. 




Zdjęcia sprzed roku, ale podejrzewam, że ze względu na popsuty aparat, godziny pracy Męża, pełniącego rolę fotografa i spore szanse na niesprzyjającą aurę, tego typu incydenty będą się powtarzać. Chociaż mam nadzieję, że uda się jeszcze jakimś cudem pokazać coś plenerowego :)


sobota, 19 października 2013

Z archiwum Flickra, część III

Lubię ubrania z historią. Nie tylko zresztą ubrania, rzeczy z historią lubię. Ale tu akurat będzie o ubraniach. Nietrudno się zorientować, że znaczną część moich ciuszków zdobywam w szmateksach. Ostatnio nawet dodałam do swojej kolekcji bardzo dużo nowych zdobyczy, a to wszystko przez kilkudniowy pobyt u Rodziców. I wszystkie je lubię. Począwszy od egzemplarzy z poprzedniej kolekcji Atmosphere czy H&M, które jakimś cudem dalej są modne, co daje mi namiastkę bycia na czasie. Poprzez oryginalne, ciekawe rzeczy sprzed paru lat. Aż po prawdziwe zabytki, których niestety ostatnio w szmateksach coraz mniej. 



Są też historie rodzinne i piękne rzeczy, które być może kiedyś tutaj pokażę. Fioletowa sukienka przywieziona przez moją Babcię z Afryki,  biżuteria, którą moja Mama nosiła jeszcze w liceum, pierścionki po Prababciach czy ten jeden z zielonym oczkiem od Mamy mojego Męża, szpilki, w których Babcia przetańczyła przynajmniej kilka wieczorów. Przypuszczam, że nie mają większej wartości materialnej, ale ważne jest to, że dostałam je, po to by przechować, ocalić, po prostu dlatego, że pewne rzeczy przekazuje się córce czy wnuczce. 




Ale ja też tworzę swoją historię. Moje ubrania czy dodatki mają w niej niemały udział. Gromadzę w szafie rzeczy o wielkim znaczeniu, pamiątki, z którymi, ku rozpaczy moich rodziców :), nie chcę się rozstawać. Przyznaję, jest ich sporo, chyba lubię gromadzić wszystko, co przywołuje wspomnienia. Tym bardziej, że większość tych ubrań jest w idealnym stanie, szanuję je i o nie dbam, czasem po prostu rozmiar już nie ten, chociaż wierzę, że kiedyś jeszcze je założę. Zielony płaszcz kupiony za pieniądze, które Babcia i Dziadziu odłożyli na moje studia. I była to dobra inwestycja, bo faktycznie kilka zim w nim przechodziłam. Czarne kozaki na szpilce Ryłko, mój prezent dla siebie z okazji 18 urodzin. Pierwsze dorosłe buty :) Czerwone szpilki kupione na studniówkę (sukienkę studniówkową też mam, ale jednak rzeczy założone jeden raz nie są dla mnie aż tak wartościowe - no poza suknią ślubną), beżowo-żółte buty ślubne, czerwona kurtka i torebka, na które dostałam pieniądze od Babci, kiedy była u nas ostatni raz. Granatowy (Mąż twierdzi, że szary) sweter z Trolla, imieninowy prezent od Rodziców z 2006 roku. Błękitna sukienka z H&M, moja pierwsza kobieca sukienka, którą Mama kupiła mi w Warszawie, kiedy byłam po pierwszej klasie liceum. Zebrała mnóstwo komplementów od koleżanek. No i fioletowy żakiet, Mama wyszperała go dla mnie prawie 10 lat temu. Na zdjęciu powyżej nie był jeszcze takim zabytkiem, bo i zdjęcia dość stare, z 2008 roku. Pamiętam do dziś, jak bardzo spodobał się koleżankom. Nie mogły uwierzyć, że jest ze szmateksu. Prawdziwy skarb. Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła przekazać go swojej córce.




Właściwie biała bluzka, którą ledwo widać, też wyjątkowa. Maturalna :) 



I niech ktoś spróbuję powiedzieć, że to tylko zwykłe szmaty.

czwartek, 17 października 2013

Na głowie kwietny mam wianek

Tak się akurat złożyło, że Mąż miał wreszcie czas i wybraliśmy się w niedzielę na fajne śniadanko. Oczywiście, że był ładny, słoneczny dzień. Oczywiście, że mijaliśmy miejsca, gdzie można zrobić naprawdę ładne zdjęcia. I nawet nie zapomniałam aparatu. Ale jakoś tak zabrakło i odwagi, i pomysłu, i czasu pewnie trochę też, więc skutki widać poniżej. Cóż, chyba lepsze to niż nic.     A wianki tak naprawdę miałam dwa :)
 






sobota, 12 października 2013

Czarna krowa w kropki bordo

Jesień sprzed roku, poszukiwanie mebli w komisie, ceglana ściana i torebka, która podoba się mojemu Mężowi. 





piątek, 4 października 2013

Na jeden raz

Zdecydowanie nie jestem fanką rzeczy na jeden raz. Poza suknią ślubną, której lepiej nie używać wielokrotnie, i suknią studniówkową, która na żadną inną okazję się nie nadaje (studniówki też właściwie lepiej nie powtarzać), nie mam chyba rzeczy jednorazowego użytku. Zazwyczaj już w sklepie wymyślam jakiś wariant wykorzystania danego elementu, a częściej jest to od razu wiele gotowych pomysłów. Nie oznacza to jednak, że w mojej szafie wszystko do siebie pasuje. O nie, raczej mam tyle rzeczy, że zbierają się one w pewne tematyczne grupy. 
Nagle i niespodziewanie na horyzoncie pojawiają się przedstawione poniżej buty. Fakt, od dawna marzyłam o różowych szpilkach, a wyprzedaż sprawiła, że te kosztowały zaledwie 20 złotych. Gorzej, że po powrocie z nimi do domu odkryłam, że to niekoniecznie mój ulubiony odcień różu :/ I na dodatek niekoniecznie pasujący do czegokolwiek w mojej szafie. Co prawda, pierwszą koncepcję z poprawinową sukienką dało się utrzymać, dokupiłam nawet w Reserved pasujące kolczyki, ale niestety innych pomysłów brak. I tak żyłam sobie przez kilka tygodni nadzieją wyjścia gdzieś w tym obmyślonym zestawie, aż raptem lato się skończyło. Wiedząc, że potem będzie tylko gorzej, bo neonowe kolory w okolicach listopada służą tylko wyznawcom zasady: jesteś widoczny, jesteś bezpieczny, skombinowałam coś na szybko i wybrałam się tak do restauracji. 




Aha, moja ulubiona lasagne i tak skończyła się chwilę wcześniej, więc mogłam jednak zaczekać z tymi butami do następnego lata.

wtorek, 1 października 2013

Kim tak naprawdę jestem?

Spokojnie, żadnej psychoanalizy samej siebie przeprowadzać tu nie będę, w zasadniczych kwestiach bowiem całkiem łatwo określam swoją tożsamość. Ciuchoanaliza przynosi natomiast więcej pytań niż odpowiedzi i gdyby to miał być mój blogowy manifest, marnie byłoby z konkretnymi założeniami. Ubierając się, często sama ze sobą pozostaję w niezgodzie. Chciałoby się wyglądać dobrze, trudno temu zaprzeczyć, ale jednocześnie w tych ładnych ubraniach, eleganckich butach jakoś tak niewygodnie, nieswojo, obco. Co innego legginsy, dziesięcioletni sweter i jego równolatka - mięciutka bluzka. Po przyjściu do domu włosy związuję w kok, biżuterię zdejmuję, zostaje tylko zegarek, który towarzyszy mi zawsze i wszędzie. I oto runął mit stylowej Madiki. Niestety, moi drodzy, w spódnicy i rajstopach raczej byście mnie w domu nie zastali. Ale dlaczego tak jest? Pytam oczywiście bardziej siebie niż Szanownych Czytelników. Wiadomo, rajstopy to zło, gryzą, no i łatwo je podrzeć, zahaczając o nierówności podłogi (tak, Tata mi zawsze powtarzał, że należy nosić pantofle, ale jakoś do tej pory radzę sobie bez nich). Ale jednak w ładnej sukience, sweterku, z ułożonymi włosami i makijażem wygląda się (zazwyczaj) o niebo lepiej. Chciałoby się tak wyglądać codziennie, zwłaszcza gdy, nie ma co się oszukiwać, dom jest głównym miejscem przebywania. Jeśli nie do codziennego życia tak się ubierać, to kiedy? Raz na tydzień bądź jeszcze rzadziej, gdy trafi się jakaś wyjątkowa okazja? Szkoda wtedy tych wszystkich pięknych rzeczy poupychanych we wszystkich kątach mieszkania. Szkoda sandałków na obcasie, gdy lato się kończy, a już niedługo szkoda będzie płaszczy, czapek, rękawiczek, których nie założyło się tego roku. Fakt, jak jest ich tyle, trudno nosić wszystkie. Ale przecież gdyby postanowić, że codziennie weźmie się coś innego... Nie, jednak po bułki o świcie to o wiele przyjemniej w wygodnych botkach (ratunku, niedługo się rozwalą), wspomnianych już legginsach, czymś ciepłym, niegryzącym na górze i oczywiście niezniszczalnej brązowej kurtce z kapturkiem. A potem to już jakoś nie ma dokąd się stroić. Pewnie, że byłoby przyjemnie siedzieć cały dzień w idealnej kreacji i przemawia do mnie koncepcja, że nie powinno się dzielić ubrań na te codzienne i te na wyjątkowe okazje. Ale nie o same ciuchy tutaj chodzi, raczej o własne nastawienie. Teoria, że każdego dnia powinno się być jak najlepszą wersją siebie (niezależnie od tego, czy zamierzamy spotkać najgorszego wroga :)) brzmi przekonująco, tylko jakoś tak nierealnie. Chciałabym być żoną w pięknej sukience, sweterku, z elegancką fryzurą, pięknym makijażem, czekającą z gorącym obiadem na męża. Ale, po pierwsze: on i tak nie zwróci na to uwagi (na mój wygląd, nie na obiad oczywiście), po drugie: nie do końca czułabym się sobą i szkoda by mi było czasu na takie wysiłki, po trzecie: sprzątanie i gotowanie przychodzi łatwiej bez dodatkowej porcji zmartwień w stylu "czy ta plama się spierze z tej białej sukienki?". I nie, nie narzekam tutaj na swoje życie, jestem z niego zadowolona i założę się, że wychodząc o 7 rano do biura też miałabym dylematy: pomalować się czy jednak jeszcze pospać, cienkie rajstopki czy jednak ciepłe spodnie, elegancka marynarka czy jednak przytulny sweterek. Hmm, chyba wiem, co bym wybrała :) A Wy?

Żeby nie było tak ogólnie i werbalnie, na koniec dwa prawie aktualne zdjęcia :)