czwartek, 27 marca 2014

Zima, wiosna, lato, jesień i znowu zima

Przez większość swojego życia właściwie nie zauważałam pór roku. Wiedziałam oczywiście, że istnieją. Zdawałam sobie sprawę z tego, kiedy się zaczynają. Muszę przyznać, że odróżniałam głównie zimę od lata. Wiosny i jesieni nie lubiłam, rano było zimno, a potem trzeba było taszczyć płaszcze czy kurtki, bo w ciągu dnia zrobiło się gorąco. Lato uznawałam za najlepsze, wiadomo - wakacje. Dostrzegałam różnice w długości dnia i temperaturze, ale nie przywiązywałam do nich większej wagi. Od jakiegoś czasu sytuacja się zmienia. Nadal nie bardzo wiem, o co chodzi w długich zimowych wieczorach - nigdy nie mam czasu, żeby usiąść z kubkiem gorącej czekolady przy kominku (nawet nie mam kominka) i poczytać książkę. Polubiłam jednak perspektywę spacerów w śniegu, ciepłych swetrów, płaszczy, czapek, szalików, rękawiczek (chociaż tych ostatnich właściwie nie noszę). Uwielbiam ciepłe piżamki i grube szlafroki. Zima to nie tylko przepyszna gorąca czekolada, nawet pita w biegu, ale też przeróżne herbaty, grzane wino, ciepłe sycące zupy, gorące dania w sporych ilościach. Adwentowy kalendarz (no dobra, to bardziej jesień, ale tak jakby zima), mnóstwo słodkości choinkowych (pierniczki!), mikołajkowych, świątecznych, urodzinowych, walentynkowych i jeszcze Tłusty Czwartek. Mandarynki! Zima ma też ogromną zaletę w postaci Bożego Narodzenia, a ja dopiero w tym roku zauważyłam, że moje urodziny wypadają w karnawale. Czy można sobie wyobrazić lepszy czas na świętowanie? Zima to spanie na chmurce, choinka, wszechobecne światełka i świece. Zapachy korzennych przypraw i pomarańczy. Czerwone policzki i zmarznięte dłonie. 




Wiosna to coraz dłuższe dni, więcej słońca, zieleń najpierw nieśmiała, a potem w pełnym rozkwicie. Dziwne uczucie nagości, gdy pierwszy raz po paru miesiącach zakłada się coś innego niż zimowy płaszcz. Wrażenie chodzenia boso, gdy kozaki zamienia się na balerinki. Taki dziwny moment, kiedy, po miesiącach zimy, wszyscy wyciągają z szaf najlepsze ubrania i ulice są kolorowe i radosne. Odliczanie do pojawienia się świeżych pomidorów, kanapki z twarożkiem i rzodkiewką, rzeżucha, która nigdy nie wyrasta na czas. Zioła na parapecie, powracające do życia po zimowym śnie. Więcej energii, nowe nadzieje i postanowienia. Z jednej strony szkoda, że akurat na wiosnę przypada Wielki Post, bo wszędzie pojawiają się kolory, sporo jest radości i uśmiechu.  Z drugiej w jakiś naturalny sposób łączy się on z apetytem na zmiany - zdrowszy tryb życia, ruch i witaminy. Wiosna to także Wielkanoc. Kurczaczki, baranki, mazurki, babki i jajeczka powieszone na gałązkach. Kolorowe pisanki i bazie. Kwieciste sukienki, barwne płaszczyki, można wyciągnąć z szafy szpilki bez obaw, że pożre je sól. Długie spacery, pikniki, to też dobry czas na wycieczki. Kwitnące drzewa i kwiaty, zapach świeżych warzyw i wiosennego deszczu. No i truskawki!




Po truskawkach to już pora na lato, maliny, jagody, sałatki owocowe, czereśnie prosto z drzewa. Kanapki z pomidorem i cebulą, pierogi z owocami i knedle ze śliwkami robione przez Babcię. Ciasta z owocami, kompoty i koktajle. Lody, kolorowe drinki i zimne piwo. Grill, sałatki, wizyty na działce u Babci. Wakacyjne wyjazdy, śpiew ptaków o świcie, upalne dni (chociaż o 5 rano bywa chłodno), burze i błyskawice. Sandały, sukienki, długie kolczyki, które wreszcie nie zahaczają o kołnierze. Kolorowe paznokcie, kapelusze, wianki, warkocze, pełen luz :) Poranna rosa, zapach rozgrzanej ziemi po deszczu i świeżo skoszonej trawy. Plaże, woda, wyjazdy, zabronione przez lekarzy drzemki na słońcu. Opalanie przez 5 minut, po czym szukanie cienia. Dla szczęśliwców szorty i koszulki na ramiączkach, a nawet kostiumy kąpielowe. Ogniska, siedzenie do niewiadomoktórej, nocne powroty. Bociany w gniazdach, chmary komarów i innych muszek. Sezon ślubny, nasza rocznica, urodziny Męża i MDM. 




Jesień to dla mnie gruszki, jabłka, śliwki, papryka i cukinia. Leczo, owocowe ciasta, już nieco inne niż latem, grzyby. Chłodne wieczory, które nakazują założenie rajstop, i ciepłe południa, pozwalające jeszcze na krótki rękaw. Sukienki pomarańczowe, brązowe i musztardowe, coraz grubsze, nieśmiało pojawiające się swetry. Dążenie do rudości :) Pierwsze ponure dni, ale też złota polska jesień. Mgły i aura tajemnicy. Dymy z wypalanych traw. Spacery po chodnikach zasypanych różnokolorowymi liśćmi, później już tylko coraz bardziej nagie drzewa. Zapach zapasów na zimę, suszonych grzybów i włączanych kaloryferów. Refleksje nad historią, przemijaniem, starością. Wszystko jakby retro. A potem już znowu pierwsze gorące czekolady i grzane wina. Niby to wszystko takie banalne, a jednak przez 25 było dla mnie niedostrzegalne. Aż strach pomyśleć, czego jeszcze nie zauważyłam :)




środa, 26 marca 2014

Zeszłoroczny śnieg

Wiosna zrobiła sobie małą przerwę, więc umieszczenie zdjęć ze śniegiem w tle nie będzie aż tak wstrząsające. Śnieg co prawda nie powrócił (właściwie nie powrócił chyba od poprzedniej zimy), ale za ciepło nie jest i nawet teraz siedzę w jednym z zimowych swetrów. I tu zaczyna się moja opowieść. Pamiętam doskonale pewien jesienny dzień i rozmowę z moją Mamą. Stwierdziłam, że mam już płaszcz zimowy (nawet dwa!), kozaki (też z zapasem), sporo czapek, szalików i rękawiczek, ale brakuje mi ciepłych swetrów. To był mój plan na przedzimowe zakupy - swetry, najlepiej kilka, najlepiej ciepłe, o co wcale nie tak łatwo, wkładane przez głowę i zapinane, wiązane, opatulające na wszelkie możliwe sposoby. Kolorowe, ale też białe, takie typowo zimowe swetry z warkoczami. Planowałam ich szukać oczywiście w szmateksach. Już fakt, że wcześniej nie miałam takich swetrów, może być dowodem na to, że zadanie było ambitne, bo tam zazwyczaj ze swetrami krucho - są w dziwnych rozmiarach, sprane, rozciągnięte, pozaciągane, ewentualnie absurdalnie drogie. W sieciówkach grubych swetrów raczej w ogóle nie ma, a jeżeli są, to w cenie płaszczy, które zresztą też zimowe nie są, a zimowe płaszcze to już w cenie miesięcznych opłat za mieszkanie. W każdym razie jakoś się udało, i, o dziwo, nie poniosłam przy okazji mojej misji żadnych kosztów. Mama mojego Męża z okazji Bożego Narodzenia sprezentowała mi dwa sweterki, właściwie kardigany (tych mi akurat nie brakuje), ale dosyć grube, raczej na zimę niż jakąkolwiek inną porę roku. Na urodziny dorzuciła jeszcze mój wymarzony biały (lub leciutko kremowy) sweter z warkoczami, o długości do bioder, więc naprawdę rozgrzewający. Jedyną jego wadą, w moim osobistym odczuciu, wadą, której byłam świadoma, bo sama sweter wybierałam, są rękawy do łokcia. Jest to jedna z rzeczy, których nigdy nie zrozumiem, takich jak grube kamizelki czy sukienki z długimi rękawami. Szczytem mojej tolerancji jest wykształcona kilka lat temu pełna akceptacja dla bluzek z długimi rękawami, wyobrażam też sobie, że fajnie jest mieć letnie kozaki, ale nie wiem, czy naprawdę byłabym w stanie je założyć. Ale wróćmy do swetrów. Był jeszcze jeden - urodzinowy prezent od Przyjaciółki i jej Męża. Taka fajna narzutka, wiązana w pasie, we wzory, które nazywam azteckimi, chociaż nigdy im się nie przyglądałam i może są po prostu rzeszowskie (póki co jednak azteckie brzmią lepiej). Przywiozłam od Rodziców jedyny ciepły sweter, jaki miałam do tej pory. Prawie pakowałam już sweter Dziadzia. I co? Zimy nie było. Kardigany założyłam raz, jadąc do Rzeszowa, bo chciałam pokazać, że je noszę. Biały sweter założyłam ze dwa razy po domu, bo taki ładny, że szkoda, żeby leżał. W azteckim swetrze siedzę teraz, więc może jego średnia grubość okaże się zaletą i pozwoli jeszcze dać mu szansę. Różowego swetra nie założyłam ani raz, a zostawienie najgubszego swetra świata w Rzeszowie było najlepszą decyzją roku. Teraz zastanawiam się, w jakim kierunku potoczą się pozostałe pory roku - zostawić swetry na lato czy już teraz kupić z 50 strojów kąpielowych, bo na cokolwiek innego będzie za gorąco?
Strój bez swetra, za to z wczorajszą sukienką.



środa, 19 marca 2014

13

Urodzinowy freak powraca. Nie, nie, spokojnie, swoje urodziny mam tylko raz w roku. Ale blog też człowiek i swoje urodziny ma. Obchodziłam je dokładnie miesiąc temu, jedząc pyszną malinową babeczkę z Krakowskich Wypieków. Dlaczego zatem zdjęcia dopiero teraz? Otóż, zaginęły w niewyjaśnionych okolicznościach, po czym równie cudownie się odnalazły. 




Tę wyjątkową okazję chciałabym uczcić niewielką refleksją na temat własnego stylu. Zakładając blog przede wszystkim spodziewałam się, że częściej będą pojawiały się tu zdjęcia aktualnych strojów. Okazało się, że archiwum Flickra jednak dominuje, chociaż ani zdjęć, ani pomysłów na wpisy mi nie brakuje. Problemy są jak zwykle z motywacją i zamierzam z tym walczyć. 
Ale do rzeczy. Przez dłuższy czas postrzegałam siebie jako osobę, która ubiera się kolorowo, nosi głównie sukienki i spódnice. Swój styl mogłabym określić jako dziewczęcy. Wyobrażałam sobie siebie jako kogoś z fantazyjnymi kolczykami, opaską, w płaskich butach, z dużą kolorową torbą. Moje ubrania są wzorzyste, oryginalne i mam ich na tyle dużo, aby tworzyć ciągle nowe zestawy. 
Opublikowane do tej pory posty zwerfikowały moje wyobrażenia. Może to przez archiwum Flickra, które prezentuje stroje sprzed kilku lat, kiedy ubierałam się nieco inaczej i byłam szczuplejsza, co na pewno ma wpływ na wybierane ubrania. Zauważyłam jednak ostatnio, że zastanawiam się częściej, czy wypada mi ubrać się tak, jak wymyśliłam. W końcu mam już swoje lata. Wcześniej też czasem o tym myślałam, ale na myśleniu się kończyło, teraz niektórych rzeczy zaczęłam unikać. Bardziej też ciągnie mnie (czego może na zdjęciach nie widać) w stronę strojów eleganckich, zaczęłam doceniać poważną biżuterię, dorosłe torby, zgromadziłam też spore ilości butów na obcasie (co nie oznacza, że zamierzam je nosić na co dzień), no i najważniejsze - mam wiele pomysłów na stroje zawierające spodnie i właśnie spodnie wybieram ostatnio na ważne okazje. Może są to tylko teoretyczne rozważania, bo tak naprawdę więcej czasu niż kiedyś spędzam w legginsach i swetrze albo polarku (nie mówiąc już o cudownym wynalazku, jakim są ciepłe piżamy :)). Pewnie gdybym musiała codziennie jakoś wyglądać, całościowy obraz mojego stylu kształtowałby się w moich oczach inaczej. Tymczasem mam jeszcze tyle pomysłów na czarno-błyszczące zestawienia i tak bardzo nie jestem gotowa na pastele, że nie wiem, czy to już starość, czy tylko brak porządnej zimy. 



niedziela, 2 marca 2014

Ciuchy po domu

Muszę przyznać, że inspiracji do dzisiejszego stroju nie znalazłam na wiadomym profilu, ale nie zdziwię się, jak kiedyś odnajdę tam swoje zdjęcia. Strój sprzed dwóch tygodni, a pretekstem do publikacji jest kolejny weekend i związana z nim refleksja. Właściwie, jak to często bywa, do refleksji skłonił mnie Mąż. A było tak. Weekend. Siedzimy we dwoje w domu, czyli normalnie. Za oknem ładna pogoda, stwierdziłam, że może się jakoś ubiorę, pomaluję, zrobimy zdjęcia. W ramach przedprzeprowadzkowych porządków przeglądam swoją szafę i postanowiłam, że jeżeli coś zostawię, a tego nie założę, to przed przenosinami się danej rzeczy pozbywam. Tak właśnie trafiła na mnie spódnica kupiona chyba z 8 lat temu, od dawna nieużywana. Dołączył do niej naszyjnik chyba równie stary i też nienoszony od dłuższego czasu. A co z refleksją? Otóż jestem tak ubrana, odkurzam, weszłam na chwilę do łazienki, przychodzi Mąż i pyta, czy gdzieś się wybieram. Raczej by wiedział, gdybym się wybierała, więc zdziwiło mnie to pytanie. Pytam więc, czemu pyta. Bo tak się ubrałaś. Myślę, ok, dziwne pytanie, ale ok. Jakiś czas później stoję w łazience przed lustrem. Przychodzi Mąż i pyta, czy gdzieś się wybieram. Hmmm, przecież mówiłam, że nie, więc o co chodzi. Czemu pytasz? Bo się pomalowałaś. Mhm, dobra. Stwierdziłam, że koniec z tym, zmyłam makijaż, przebrałam się w piżamę i tak spędziłam resztę weekendu. Tym razem nawet nie próbowałam wymyślać lepszego stroju, chyba nie wpisałabym się w obowiązujący dress code. Szkoda tylko, że, jeżeli Mężowi przeszkadza to, że wyglądam jak człowiek, więcej zdjęć chyba nie będzie.





Z archiwum Flickra, część XLV