piątek, 26 września 2014

Madika i Berbeć. Część III.

I pomyśleć, że jeszcze sto lat temu była taka ładna pogoda. Dzisiaj co prawda na moment wyjrzało słońce, ale akurat nie był to ten moment, kiedy wychodziłam z domu. Raczej ten, kiedy odkurzałam. Dzisiaj rano usłyszałam też jedną z najokropniejszych wiadomości - nadchodzi zima stulecia! I ma się zacząć już w październiku. Niby próbuję sobie tłumaczyć, że to tylko telewizja, a telewizja kłamie, że to tylko prognoza, a prognoza się myli, ale jak słyszę, że pies niejadek robi zapasy tłuszczyku na zimę, to jednak jestem przerażona. Już dzisiaj musiałam założyć trencz, którego nie dałam rady dopiąć i wziąć w dłoń parasolkę, czego nienawidzę. Kurtki na jesień jeszcze nie kupiłam, a gdzie mi tam do zakupu płaszcza zimowego. Zwłaszcza, że wcale nie chcę go kupować. Gdyby nie to, że sama z siebie mam największy rozmiar świata, mogłabym pożyczyć od kogoś większego. Zresztą chyba kiedyś już o tym pisałam. Na deszczową pogodę na szczęście mam kaloszki, czerwone, z biedronki, a nie, pardon, z Biedronki (głupi żart :)). Ale skoro ich dzisiaj nie założyłam, to przemokły mi buty i potem musiałam pić herbatę. Stwierdziłam za to, że, jeżeli chodzi o swetry, też jest krucho. Mam same kardigany, których nie dam rady zapiąć, albo narzutki, których w ogóle się nie zapina. Nie lubię swetrów ani bluz wkładanych przez głowę, mam kilka, ale i tak się w nie nie zmieszczę. Od Mamy mojego Męża dostałam świetny sweter z kapturem, zapinany na kołeczki (jak tak czytam, co napisałam, to chyba jednak on się zapina na guziki, ale nie będę szła sprawdzać) wyłożony futerkiem, jeżeli faktycznie zima stulecia nadejdzie w październiku, będę go nosić ciągle. Jeżeli nadejdzie w listopadzie, pewnie przyda się dopiero za rok. Dlatego postanawiam, że we środę, komponując październikowe zestawy w Bidze, poszukam dla siebie kurtki/płaszcza, swetrów wkładanych przez głowę i legginsów (na nogi, nie przez głowę). Może jeszcze jakichś spodni. Ostatecznie spódnic. Sukienek nie szukam. Sukienki i tak wezmę:(




A propos sukienek, tę ze zdjęcia mam właśnie z Bigi. Śliski materiał, uroczy kołnierzyk i, przede wszystkim, serduszkowy nadruk, sprawiły, że wyobraziłam ją sobie jako idealną kreację weselną. Tak się złożyło, że niedługo później, zupełnie niespodziewanie, zostałam zaproszona na wesele do znajomych. Aga i Piotrek, jeszcze raz wszystkiego najlepszego! Niestety zdjęcia kreacji weselnej nie mam, bo popsuł nam się samochód. Tak, wiem, to wszystko wyjaśnia. No, nie było czasu po prostu. A wtedy, na spacer, do serduszkowej sukienki wybrałam serduszkowe okulary, serduszkowe kolczyki (jakoś rzadko mam okazję je założyć, a bardzo mi się podobają), słomianą torebkę, słomiany kapelusz i najwygodniejsze sandały świata. A, no i jeszcze serduszkowy pasek, kupiony (kto zgadnie gdzie?) w pewien środowy poranek za 2 złote. I chyba zapłacili za niego Rodzice. 






czwartek, 25 września 2014

Madika i Berbeć. Część II.

Może i wyglądam na poniższym zdjęciu, jakbym była w milionowym miesiącu ciąży, ale byłam dopiero w drugim. 




Noszę krótkie sukienki, zanim staną się za krótkie. Właściwie równie często noszę długie sukienki, w lecie są idealne, zwłaszcza że mam kilka fantastycznych egzemplarzy. Jeszcze chętniej nosiłabym je pod koniec ciąży, ale do zimy jakoś średnio mi pasują. Może uda się znaleźć jakieś swetry i okrycia wierzchnie, które to umożliwią. Gorzej będzie z rajstopami. Pobieżny przegląd oferty sklepów rajstopowych wskazuje na to, że dostępne są wyłącznie czarne rajstopy ciążowe, a to jest akurat kolor, za którym nie przepadam. Póki co ratuję się legginsami, mam kilka par, niestety najbardziej uniwersalne - właśnie czarne i bordowe - tak się już zniszczyły, że musiałam je wyrzucić. Dlatego też najczęściej noszę hologramowe, za którymi najprawdopodobniej nie przepada mój Mąż. O dziwo, pasują prawie do wszystkiego. Tak się porobiło, że coraz częściej myślę o zakupie dżinsów, nawet już zaplanowałam ten wydatek w domowym budżecie. Normalnie pewnie bym na to nie wpadła, nawet nie pamiętam, jakie były moje ostatnie dżinsy. Ale obszerna góra (czego raczej nie uniknę :)) wymaga dopasowanego dołu. Zresztą zdecydowanie wygodniej jest zimą po prostu dobrać jakąś bluzkę czy tunikę do spodni niż kombinować z bluzeczkami, które nie zakryją brzucha i rajstopami, które będą się zwijać. Nie zdziw się więc, jeżeli za jakiś czas pojawię się tu w najzwyklejszym zestawie typu dżinsy i sweter. Nie zdziw się też, jeżeli jakimś cudem ciągle będę nosić te wszystkie kolorowe sukienki, a może nawet rajstopy. Na wysokie obcasy raczej nie ma co liczyć, bo właściwie ich nie noszę, ale nie nosiłam ich też wcześniej. Takie średnie to może jeszcze czasem się przydadzą na jakieś większe wyjście, ale wyjść niewiele, a jak jakieś się trafi, to albo trzeba tańczyć, albo iść dłuższy kawałek. Jeszcze dam im szansę. Te najwyższe pary wylądowały już w szafie i pewnie przejdą stamtąd bezpośrednio do jakiejś innej szafy, bo za Berbeciem raczej też nie będę w nich biegać. Jasne, byłoby super być sexy mamą w wysokich szpilkach i krótkiej sukience, ale to po prostu do mnie nie pasuje. Największe szaleństwo musi zatem odbywać się na terenie torebek i biżuterii, do tego zamierzam się zimą przymusić. 




Wracając do niemacierzyńskich tematów ciuchowych, sukienka na zdjęciu jest jedną z najdroższych w mojej szafie. Zapłaciłam za nią 42 złote w nieistniejącym już szmateksie pod blokiem moich Rodziców. Dzień później mogłabym ją mieć za pół ceny, ale myśl o tym, że mogłabym nie mieć jej wcale nie pozwoliła mi bez niej wyjść. Szmateks w ogóle był fajny, tylko moja Mama zawsze mówiła, że nic tam nie można znaleźć. Dziwne, że pamiętam, jak z tą samą Mamą kupowałyśmy przynajmniej po kilka rzeczy w środowe poranki, bo środa była dniem za 2 złote. Zawsze byłam zadowolona, kiedy udawało się tak zaplanować wszystkie superważne sprawy, żebym w środowy poranek akurat była w Rzeszowie. No ale szmateksu już nie ma, a sukienka jest ze mną od ponad dwóch lat. Zadebiutowała na mojej rocznicy ślubu, zapoczątkowując jednocześnie uroczą tradycję niby-ślubnych sukienek na kolejne rocznice ślubu. Tradycję niemal codziennego noszenia cudownych kolczyków z Kolorowych Nastrojów zapoczątkował za to pierwszy z berbeciowych strojów. Ale o tym lojalnie uprzedzałam :) Buty miały zapoczątkować swoją karierę na weselu koleżanki niedługo po moim własnym, ale tak jakoś wyszło, że pogoda była nieładna, że zimno, a to sandały, w końcu założyłam jedne z butów na średnim obcasie i oczywiście byłam bardzo zadowolona. Właściwie nie wiem, jak wyobrażałam sobie siebie w tych butach na weselu, są na szczęście na tyle stabilne i wygodne, że wyobrażam sobie siebie w nich w samochodzie i na tych 10 metrach, które dzielą mnie od krzesła. Na krześle też sobie siebie w nich wyobrażam. O matko i córko, właściwie tylko Matko, czemuś mnie nie nauczyła nosić wysokich obcasów!



sobota, 20 września 2014

Madika i Berbeć. Część I.

Połowa drogi na spotkanie z Berbeciem już za mną. Na szczęście na połówkowym USG wszystko było w porządku, liczba rączek, nóżek i innych elementów się zgadza, nawet kręgosłup jest jeszcze w porządku. Jedynym moim zmartwieniem (jak na kobietę dość nietypowym) jest to, że w ogóle do tej pory nie przytyłam. Co prawda brzuszek jest dość widoczny, ale ja póki co jestem kilogram na minusie. 




Zdjęcia z dzisiejszego posta zostały zrobione jeszcze w czerwcu, niedługo po tym, jak dowiedzieliśmy się, że zostaniemy rodzicami. Ewenementem jest moja fryzura, na palcach jednej ręki mogę policzyć dni, kiedy zrobiłam z włosami coś innego niż tylko kucyk, koczek, warkocz lub zupełnie nic :) Aż trudno mi uwierzyć, że znowu te wszystkie plany letnich fryzur, strojów (łącznie ze zrobieniem superkolorowego wianka ze sztucznych kwiatów) spełzną na niczym. Ale chyba jesienią taka fryzura też będzie na miejscu? Hmmm, właściwie to i tak jej tutaj nie widać :D 
Kolczyki kupiłam w butiku Kolorowe Nastroje w Krakowie przy ulicy Długiej. Do tej pory gościłam tam dwa razy, za pierwszym razem wyszłam z tymi kolczykami (których niestety pewnie nie widzisz zbyt dokładnie), nosiłam je przez całe lato i jakoś do wszystkiego mi pasują, później kupiłam sukienkę na wesele (której i tak nie założyłam, bo w międzyczasie zrobiła się za mała) i cudną bluzkę z H&M (którą noszę często i, chociaż jest bardzo letnia, pewnie będę do niej wracać). 
Kombinezon pojawił się już w moim drugim poście, teraz nie mam odwagi nawet go przymierzyć, podobnie jak pozostałych kombinezonów, które jeszcze na początku lata były dobre. 




Dziecko od dawna było moim marzeniem, zawsze też wydawało mi się, że w ciąży można się tak ładnie ubierać. W rzeczywistości stoję na rozdrożu między "kiedy wreszcie będę mieć taki uroczy brzuszek i nosić te wszystkie piękne stroje?" a "jak już będę mieć ten uroczy brzuszek, to w nic się nie zmieszczę". Największym wyzwaniem wydaje się nadchodząca zima, bo mój płaszcz już w tym roku był na styk, a kupować płaszcza na 3 miesiące nie zamierzam i jeszcze nie wiem, jak rozwiążę ten problem. Moda mi sprzyja, przewidując na ten sezon powrót wszelakich poncz i pelerynek, mam nadzieję, że szmateksy też spojrzą na mnie łaskawym okiem. W ogóle zawsze chciałam, żeby w czasie, gdy będę spodziewała się dziecka, modne były sukienki w kształcie litery A. I chyba się uda, przynajmniej tak mówili w "Pytaniu na śniadanie" :). Ja niestety jestem szczęśliwą posiadaczką miliona spódnic i sukienek z wcięciem w talii, które powoli przenoszą się do szafy u Rodziców, żeby nie zasmucać mnie swoim widokiem. Mam nadzieję, że wiosną spotkamy się znowu. Póki co, jak zwykle, noszę w kółko to, co mam pod ręką i nie chce mi się wymyślać superstrojów na wyjście po bułki albo cukinię. Ale niedługo zacznę pracę i wtedy już naprawdę będę musiała wyglądać jak człowiek.




Planowałam też sobie, że poprzeglądam wszystkie galerie ze zdjęciami ciężarnych gwiazd i przejrzę archiwa blogów, które czytuję, a których autorki zostały mamami. Ale tak naprawdę i tak nie będę miała takich ciuchów jak one, a jedynie to wszystko, co już mam w szafie i co zyskuję dzięki Bidze, bo tam póki co kupuję po prostu fajne ciuchy w większym rozmiarze i jakieś malutkie ubranka dla Berbecia. Chociaż garść inspiracji pewnie zawsze się przyda. A może podsuniesz mi jakieś ciekawe adresy?

środa, 17 września 2014

Z archiwum Flickra, część CXLI

Jakość zdjęcia najfatalniejsza, ale tak lubię ten strój, że musiałam się nim podzielić. Żakiet, zakolanówki, obcasy to nie do końca mój styl, tym bardziej się cieszę, że wszystko razem tak fajnie wyglądało.





środa, 10 września 2014

Z archiwum Flickra, część CXXXV







Te zielone sandałki to chyba moje największe zakupowe szaleństwo w życiu. Wiem, że wyglądają trochę niepozornie. Ot, zwykłe sandałki, może i zielone, może na niewielkim obcasie, takie trochę retro. Ale ilekroć o nich pomyślę, przypominam sobie, że kosztowały 150 złotych! Dla mnie bardzo dużo. Nie są to z pewnością najdroższe buty, jakie mam, choćby wspomniane ostatnio ślubne sandałki kosztowały sporo więcej, ale tamte zakupy były przemyślane. A tę parę tak po prostu kupiłam. Nie dlatego, że były przecenione (naprawdę zapłaciłam za nie 150 złotych), nie były mi potrzebne, właściwie noszę je maksymalnie raz w roku (mam je od pięciu lat), więc spokojnie mogłam ich nie kupować. Ale raz w życiu zaszalałam. Takie szaleństwo na miarę Madiki :)

czwartek, 4 września 2014

Najpiękniejsza suknia świata

Przed ślubem towarzyszyła mi obawa, że, kiedy w końcu nadejdzie ten dzień, stwierdzę, że wybrana przeze mnie suknia to jednak nie to. Ponieważ zazwyczaj nie planuję swoich strojów z wyprzedzeniem, lubię wybierać rzeczy, które akurat w danym momencie mam ochotę założyć, trudno było mi wyobrazić sobie, że prawdopodobnie najważniejsze ubranie w moim życiu będzie przygotowane już wcześniej. A jeśli w międzyczasie znajdę ładniejszą suknię? Jeśli będę chciała coś zmienić? Jeśli już po założeniu sukni stwierdzę, że nie do końca mi odpowiada?




Wcześniej zawsze wyobrażałam sobie, że przed ślubem będę kupować niezliczone pisma o tej tematyce, miesiącami poszukiwać idealnego modelu. Tak naprawdę za poszukiwania zabrałam się pół roku wcześniej i dosyć szybko okazało się, że muszę się już decydować, bo pół roku to minimalny czas w wielu salonach. Właściwie nie wiem, czy w wielu, bo byłyśmy z Mamą tylko w kilku. I, szczerze mówiąc, nic nie wpadło mi w oko jakoś szczególnie. Od początku wiedziałam, czego chcę, ale ani sklepy stacjonarne, ani internetowe portale nie były w stanie zaspokoić moich potrzeb. No dobra, przez chwilę byłam o krok od zakupu sukni za 4500 złotych, tak, wiem, to szaleństwo, zwłaszcza że nie była idealna. Była w jakiś sposób piękna, wyglądałam w niej cudownie, ale jednak marzyłam o czymś innym. Miało być trochę retro, z podkreśloną talią, z zabudowaną górą (żadne gorsety nie wchodziły w grę), dół miał być zwiewny, a materiał lekki i przyjemny w dotyku. Obowiązkowym dodatkiem była dla mnie duża zielona kokarda. Czemu tak? Zupełnie nie wiem. Szukając inspiracji, natknęłam się gdzieś na zdjęcie sukni z różową ogromną kokardą i dwiema szarfami spływającymi do ziemi. Była chyba dosyć okropna, ale właśnie wtedy stwierdziłam, że ja muszę mieć nieco mniejszą i dużo bardziej zieloną kokardę, bez żadnych szarf, miał to być raczej pasek, który będę mogła nosić ponownie. Oczywiście panie w salonach mogły spełnić wszystkie marzenia, oprócz mojego. Udało się jednak znaleźć cudowną krawcową, która spełniła właśnie moje marzenie, a nawet stworzyła coś lepszego niż byłam w stanie sobie wyobrazić. 




Do sukni wymarzyłam sobie zielone szpilki. Nie za wysokie, ani satynowe, ani zamszowe, takie, które sprawdzą się przy każdej pogodzie i wielu okazjach. Domyślasz się pewnie, że sklepy są pełne takich butów, a przynajmniej trzy lata temu były. Milion razy sprawdzałam we wszystkich galeriach, w internecie, wszyscy wiedzieli, jakich butów szukam i że mają dać znać, gdyby je znaleźli. W końcu miały być jakieś kolorowe, żółte, pomarańczowe, różowe, fioletowe. I dalej nic. Wreszcie w Aldo znalazłam poniższe cudeńka. Zupełnie inne buty chciałam kupić, te były zresztą tylko w zbyt małym rozmiarze. Przyszłam raz, drugi, w końcu zmierzyłam i, o dziwo, okazało się, że pasują. Musiałam jeszcze przekonać samą siebie, że kokardki na butach nie gryzą się z kokardą przy sukni. Podobno nie wolno mieć na ślubie butów typu open toe, bo dziurką ucieknie szczęście. Moje chyba nie uciekło, może po prostu nigdy go nie było. Za to buty okazały się cudownie wygodne, dzięki paskom świetnie sprawdziły się w tańcu (na pewno lepiej niż ja :)) i, chociaż staram się je oszczędzać, wiem, że niejeden raz mi się jeszcze przydadzą. Kokardek nigdy dość, dlatego przy bukiecie złożonym z różnokolorowych kwiatów (ze szczególnym uwzględnieniem moich ulubionych słoneczników) znalazła się kokardka pomarańczowa.