czwartek, 4 września 2014

Najpiękniejsza suknia świata

Przed ślubem towarzyszyła mi obawa, że, kiedy w końcu nadejdzie ten dzień, stwierdzę, że wybrana przeze mnie suknia to jednak nie to. Ponieważ zazwyczaj nie planuję swoich strojów z wyprzedzeniem, lubię wybierać rzeczy, które akurat w danym momencie mam ochotę założyć, trudno było mi wyobrazić sobie, że prawdopodobnie najważniejsze ubranie w moim życiu będzie przygotowane już wcześniej. A jeśli w międzyczasie znajdę ładniejszą suknię? Jeśli będę chciała coś zmienić? Jeśli już po założeniu sukni stwierdzę, że nie do końca mi odpowiada?




Wcześniej zawsze wyobrażałam sobie, że przed ślubem będę kupować niezliczone pisma o tej tematyce, miesiącami poszukiwać idealnego modelu. Tak naprawdę za poszukiwania zabrałam się pół roku wcześniej i dosyć szybko okazało się, że muszę się już decydować, bo pół roku to minimalny czas w wielu salonach. Właściwie nie wiem, czy w wielu, bo byłyśmy z Mamą tylko w kilku. I, szczerze mówiąc, nic nie wpadło mi w oko jakoś szczególnie. Od początku wiedziałam, czego chcę, ale ani sklepy stacjonarne, ani internetowe portale nie były w stanie zaspokoić moich potrzeb. No dobra, przez chwilę byłam o krok od zakupu sukni za 4500 złotych, tak, wiem, to szaleństwo, zwłaszcza że nie była idealna. Była w jakiś sposób piękna, wyglądałam w niej cudownie, ale jednak marzyłam o czymś innym. Miało być trochę retro, z podkreśloną talią, z zabudowaną górą (żadne gorsety nie wchodziły w grę), dół miał być zwiewny, a materiał lekki i przyjemny w dotyku. Obowiązkowym dodatkiem była dla mnie duża zielona kokarda. Czemu tak? Zupełnie nie wiem. Szukając inspiracji, natknęłam się gdzieś na zdjęcie sukni z różową ogromną kokardą i dwiema szarfami spływającymi do ziemi. Była chyba dosyć okropna, ale właśnie wtedy stwierdziłam, że ja muszę mieć nieco mniejszą i dużo bardziej zieloną kokardę, bez żadnych szarf, miał to być raczej pasek, który będę mogła nosić ponownie. Oczywiście panie w salonach mogły spełnić wszystkie marzenia, oprócz mojego. Udało się jednak znaleźć cudowną krawcową, która spełniła właśnie moje marzenie, a nawet stworzyła coś lepszego niż byłam w stanie sobie wyobrazić. 




Do sukni wymarzyłam sobie zielone szpilki. Nie za wysokie, ani satynowe, ani zamszowe, takie, które sprawdzą się przy każdej pogodzie i wielu okazjach. Domyślasz się pewnie, że sklepy są pełne takich butów, a przynajmniej trzy lata temu były. Milion razy sprawdzałam we wszystkich galeriach, w internecie, wszyscy wiedzieli, jakich butów szukam i że mają dać znać, gdyby je znaleźli. W końcu miały być jakieś kolorowe, żółte, pomarańczowe, różowe, fioletowe. I dalej nic. Wreszcie w Aldo znalazłam poniższe cudeńka. Zupełnie inne buty chciałam kupić, te były zresztą tylko w zbyt małym rozmiarze. Przyszłam raz, drugi, w końcu zmierzyłam i, o dziwo, okazało się, że pasują. Musiałam jeszcze przekonać samą siebie, że kokardki na butach nie gryzą się z kokardą przy sukni. Podobno nie wolno mieć na ślubie butów typu open toe, bo dziurką ucieknie szczęście. Moje chyba nie uciekło, może po prostu nigdy go nie było. Za to buty okazały się cudownie wygodne, dzięki paskom świetnie sprawdziły się w tańcu (na pewno lepiej niż ja :)) i, chociaż staram się je oszczędzać, wiem, że niejeden raz mi się jeszcze przydadzą. Kokardek nigdy dość, dlatego przy bukiecie złożonym z różnokolorowych kwiatów (ze szczególnym uwzględnieniem moich ulubionych słoneczników) znalazła się kokardka pomarańczowa.



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz