czwartek, 24 kwietnia 2014

Z archiwum Flickra, część LXX

Dobro powraca. Ok, wiem, że to prawda stara jak świat. Ale całkiem niedawno przekonałam się, że obowiązuje także w ciuchoświecie. Zaczęło się ponad miesiąc temu. Wykonałam cztery stylizacje dla Bigi i odebrałam swój bon na 100 złotych. Wzięłam milionpięćsetstodziewięćset rzeczy, poszłam do przymierzalni, odrzuciłam większość z nich. W koszyku wylądowały urocze żółte zasłony z Kubą (w ogóle się nie przejmuje tym, że Mąż zapytał, co z nimi zrobię, ani tym, że nie będą pasowały do naszego nowego mieszkania, bo jeszcze kiedyś będę mieć dzieciaki, a one będą miały najpiękniejszy pokój świata), retro kurteczko-marynarka, śliczna elegancka granatowo-kremowa sukienka z cieniutkiego materiału (tak, zaciągnęłam ją wieszakiem zanim w ogóle miałam okazję założyć), granatowo-kremowy nibyfartuszek, który idealnie na mnie leżał i długa letnia sukienka spełniająca wszystkie moje wymagania - świetne dopasowanie, mnóstwo kolorów, ramiączka, brak gumek, odpowiednia długość, materiał odpowiedniej grubości. Przy kasie okazało się, że bon pokrywa tylko wydatki na trzy pierwsze rzeczy. Miałam mocne postanowienie trzymania się bonu, więc z bólem serca odłożyłam dwie ostatnie sukienki. Później przeglądałam asortyment sklepu jeszcze dwa razy, nibyfartuszek był, ale długiej sukienki niestety już nie znalazłam. Straciłam więc nadzieję, że mogłabym ją kupić, a wyrzuty sumienia mieszały się z dumą z dotrzymania własnych postanowień. Przy okazji stylizacji kwietniowych znalazłam dla siebie rzeczy tylko za 50 złotych, drugi bon chciałam wykorzystać przed Świętami, szukając czegoś na wielkanocne śniadanie (do założenia oczywiście, bo na stole i tak miał być obowiązkowy żurek). Ubrałam panią manekinkę i zaczęłam rozglądać się po sklepie. Przeglądałam wieszaki z sukienkami, bo to zawsze pierwszy i najważniejszy punkt programu. Zauważyłam, że jedna z sukienek spadła z wieszaka, przyznaję, że w pierwszym odruchu chciałam ją tak zostawić, ale coś mnie tknęło. Muszę przyznać, że do pewnego stopnia czuję się odpowiedzialna za to, jak wygląda porządek w sklepie, niektórzy klienci myślą, że tam pracuję i nie chciałabym, żeby odnosili wrażenie, że nie przeszkadza mi bałagan. Poza tym dla mnie to tylko mały skłon po sukienkę i założenie jej z powrotem na wieszak, a Panie pracujące tam robią to co chwilę. Kiedy schyliłam się, zauważyłam, że coś leży na podłodze między worami z nową dostawą. Tak, zgadłaś, była to moja wymarzona sukienka. Pewnie też spadła z wieszaka i ukryła się przed wzrokiem klientek. Gdybym nie schyliła się, żeby poprawić coś, na co inni nie zwrócili uwagi, mogłabym jej już nie znaleźć. A tak trafiła do mojego koszyka wraz z piekną wiosenną wielkanocną sukienką. Nibyfartuszek też jeszcze był, jeśli wytrzyma dwa tygodnie, będzie mój!



sobota, 12 kwietnia 2014

Z archiwum Flickra, część LXVI







Z archwium Flickra, część LXV. Z koszyczkiem

Wyprawa z koszyczkiem do kościoła nigdy nie wiązała się dla mnie z jakimś szczególnym strojem. Ważna była wygoda, bo zazwyczaj po prostu odrywałam się na chwilę od innych obowiązków, i dostosowanie do warunków atmosferycznych, co było szczególnie trudne w czasach, gdy musiałam zmieścić się z bagażem do pociągu i mogłam wybrać tylko jeden wariant ubrania. Poniższe zdjęcia przedstawiają wielkosobotnie kreacje z 2008, 2009 i 2010 roku. W czasie poprzednich Świąt uświadomiłam sobie jednak, że przecież koszyczek jest tak kolorowy i inspirujący, że może stanowić również ciekawy dodatek do mojego stroju (a właściwie strój może być fajnym dodatkiem do koszyczka). Zeszłoroczną próbę możesz zobaczyć tutaj, na przyszły tydzień nie mam póki co jeszcze żadnego pomysłu. 








wtorek, 8 kwietnia 2014

Z archiwum Flickra, część LXII

Zupełnie przypadkiem tak się złożyło, że dzisiejsze zdjęcia przedstawiają strój, który miałam na sobie składając zeznania. Nie, nie w sprawie wspomnianej wczoraj kradzieży. W sprawie innej kradzieży, która podobno była tylko oszustwem. Pewien pan sprzedał mojemu Mężowi (ówczesnemu chłopakowi) laptop, tylko jakoś później zapomniał go wysłać. Przez dłuższy czas twierdził, że już wysłał albo że właśnie idzie na pocztę. My też po jakimś czasie postanowiliśmy pójść - na policję. Podobnie jak przynajmniej kilkanaście innych osób. A, panie oszuście, jeśli to czytasz, przypominamy, że nadal czekamy na zwrot pieniędzy, którego termin minął w listopadzie. Z takich dramatycznych wydarzeń w moim życiu przypomina mi się jeszcze jedna kradzież. Nie, przepraszam, to było krótkotrwałe zabranie czy coś takiego. W każdym razie Tata wyszedł do pracy, a Mama właśnie robiła mi mój wymarzony kucyk w stylu mojej koleżanki Agmieszki K. Po chwili Tata wrócił, bo okazało się, że nasze auto zmieniło miejsce pobytu i niestety nie zostaliśmy o tym poinformowani. Mam nadzieję, że do trzech razy sztuka i to by było na tyle tego typu przestępstw (a najlepiej jakichkolwiek przestępstw) w moim życiu. No i do takich kucyków z boku głowy też jakoś straciłam serce. Za to kanapek z mielonką (zamiast szynki) zazdrościłam Agnieszce dalej :)






Właściwie wątek szynki nie jest tu przypadkowy. Porównanie koloru moich rajstop z kolorem szynki było jednym z milszych, z jakimi się spotkałam. 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Z archiwum Flickra, część LXI

Kilka lat temu wybraliśmy się z Mężem (ówczesnym narzeczonym) na road trip po Słowacji. Znaliśmy ją do tej pory raczej z przygranicznych sklepów, niegrzeszących urodą, ja znałam też okropne obozy sportowe i wstrętne jedzenie. Wyposażyliśmy się w przewodniki i ruszyliśmy w drogę. Zaskoczyła nas ilość przecudownych zamków, piękne drogi nad rzeką. Mnie zaskoczyło to, jak wysoko wyszłam w góry, Męża to, że tylko płakałam i nie chciałam wejść na rozsądną wysokość. Z pewnością zaskoczyły nas wysokie ceny i to, że niektóre noclegi opisane w przewodnikach nie były zbyt łatwo osiągalne. Okropne jedzenie nie zaskoczyło. Największe zaskoczenie czekało nas jednak po powrocie z muzem w niezbyt pięknym mieście Martin. Uparłam się na to miasto, bo miało być tam muzeum literatury. Jakoś go nie było, ale pokręciliśmy się trochę, zwiedziliśmy supermarket, w końcu poszliśmy do jakiegoś innego muzeum - było tam któreś z dzieł Mickiewicza, więc z literaturą miało to jednak coś wspólnego. Pamiętam, jak się śmialiśmy, jak Mąż wracał do kasy, żeby zapłacić za fotografowanie, bo koniecznie chciałam wszystko uwiecznić. Pamiętam wystawę stworzoną przez niepełnosprawne dzieci i ekipę telewizyjną, która kręciła o niej materiał. Ale najlepiej pamiętam, jak mówiłam Mężowi, że drzwi do auta były przecież zamknięte, tylko ja już nacisnęłam klamkę i się odblokowały. I Jego pytanie, gdzie są nasze plecaki. I ten strasznie długi moment zanim sprawdziliśmy, czy z bagażnika też wszystko zniknęło. Na pierwszy rzut oka wszystko było, dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że nie ma mojego plecaka. Jasne, że cieszyliśmy się, że przynajmniej nie ukradli samochodu, że zostały rzeczy Męża, że zostało to, co było rozrzucone po samochodzie, w tym nasz Kubuś Puchatek, że najcenniejsze rzeczy mieliśmy ze sobą i że pakując się na tego typu wyjazd nie brałam jakichś super ciuchów. Ale tego uczucia, że ktoś był w naszym aucie i tak po prostu zabrał sobie nasze rzeczy chyba nigdy nie zapomnę. Na szczęście stało się to w dzień, kiedy i tak mielismy już wracać do Polski, więc udało nam się bardzo wiele zobaczyć. Bardzo wiele chcielibyśmy jeszcze zobaczyć, bo na pewno warto, ale to zdarzenie spowodowało, że chyba Słowację już sobie odpuścimy. A dlaczego o tym piszę? Otóż na poniższym zdjęciu uwiecznione zostały spodnie i bluza, które znajdowały się w feralnym plecaku. Moja ulubiona bluza i całkiem fajne spodnie. 




Wszyscy mi mówili, że za odszkodowanie kupię sobie jeszcze fajniejsze rzeczy i o tamtych pewnie zapomnę. Odszkodowanie nie pokryło oczywiście wszystkich strat, zwłaszcza moralnych. I chociaż mam mnóstwo rzeczy, wiele z nich lubię bardzo i nie chciałabym się z nimi rozstawać, chociaż z każdej z nich tak naprawdę mogłabym zrezygnować i życie toczyłoby się dalej, to jednak czasem chciałabym założyć sweter w czerwono-pomarańczowe paski albo super kombinezon safari, moje ulubione ciuszki sprzed lat.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Wszystko naraz

Jakoś nikomu nie udało się dzisiaj mnie oszukać (tak, kochany Mężu, wiedziałam, że nie znajdzie się dla mnie miejsce w pokoju). Prawdę mówiąc, chyba nikt nawet nie próbował. Ja też nie miałam okazji, żeby kogoś wkręcić. Całkiem uczciwie muszę też przyznać, że jest to post numer 100, więc okazja nie byle jaka. Zdjęcia zrobiliśmy równo rok temu, a oznacza to, że strój był nie tylko primaaprilisowy, ale też śmigusowodyngusowy, dowód znajduje się na końcu posta. Z Wielkanocy nie mam żadnych zdjęć, nawet nie pamiętam, w co byłam ubrana, mam jednak nadzieję, że było to coś zgodnego z moimi świątecznymi zasadami. A jakie reguły obowiązują w Wielkanoc? Po pierwsze, najlepiej założyć sukienkę lub spódnicę. Po drugie, dobrze, żeby było kolorowo, w tym przypadku chodzi głównie o zielony, żółty, pomarańczowy, może różowy. Po trzecie, motywy roślinne są mile widziane. Po czwarte, ze względu na procesję rezurekcyjną, istotne są wygodne buty (zazwyczaj istotne jest też, żeby były ciepłe). Torebka nie musi być duża, w przeciwieństwie do biżuterii (i opasek :)). Stroje, które planuję na Wielkanoc, są zazwyczaj bardzo wiosenne, może nawet letnie, jednak często muszę skapitulować i załozyć gruby sweter i zimowy płaszcz. Mam nadzieję, że w tym roku będzie inaczej. Dzisiaj chciałam kupić coś na tę okazję w Bidze, gdzie tworzyłam kwietniowe stylizacje, ale upolowałam tylko suknię na gorące wakacyjne wieczory. Właściwie wybrałam też pomarańczową bluzkę w drobny kwiatowy wzór, może ona się nada?